Dziesiąte i ostatnie wakacyjne śniadanie w plenerze. Wracając z pierwszego, dwa miesiące temu, zastanawiałam się, czy uda się systematycznie, raz w tygodniu zmobilizować, by dzień wcześniej przygotować prowiant, wstać wcześnie i ruszyć na Wilcze Doły. Udało się!
Dziś, podobnie jak w pierwszym wakacyjnym tygodniu, rano było chłodno, pochmurnie i mimo, że włożyłam na siebie kilka warstw, trochę zmarzłam siedząc.
Tym razem rozłożyłam się w miejscu, gdzie można się zatrzymać na piknik podczas wycieczki rowerowej. Jest tu wiata na wypadek deszczu.
Są miejsca parkingowe dla rowerów. Są stoliki z ławkami i leżaki ze stolikami.
Usadowiwszy się wygodnie na leżaku można patrzeć w niebo i pozwolić myślom błądzić w przestworzach.
Można oczywiście również coś przekąsić, na przykład sałatkę z kaszy gryczanej z różnymi dodatkami (ogórki, ciecierzyca, tuńczyk, słonecznik, koperek, szczypiorek, ser sałatkowy) wśród których prym wiodły własnoręcznie wyhodowane pomidory.
Trochę owoców, kawałek rogalika i kawa.
Do tego lektura poruszającej książki "Motyl". Wciągnęła mnie od pierwszej strony.
Pod płotem, którym otoczony jest cały teren posadzono derenie, a obok nich wyrosła sobie dorodna nawłoć. Jesień już blisko.
Dziesięć wakacyjnych tygodni, dziesięć wakacyjnych śniadań w plenerze. To były bardzo dobre chwile. Może warto je kontynuować? Na pewno nie co tydzień, ale może raz miesiącu? Albo przynajmniej raz w ciągu każdej kolejnej pory roku? Czas pokaże.
Ostatnie wakacyjne pozdrowienia :)